ciekawy wywiad "mazurski"

Moderatorzy: Ewingi, Kazimierz Madela

Awatar użytkownika
mirekpiano
Posty: 1894
Rejestracja: 2010-01-13, 16:28
Kontakt:

ciekawy wywiad "mazurski"

Post autor: mirekpiano »

mirekpiano napisał 2008/11/22 22:05

Na tyłach historii

z Erwinem Krukiem rozmawia Dariusz Jarosiński

Proponowałbym, żebyśmy rozmowę o Mazurach rozpoczęli od ustalenia:
co miało, według pana, znaczący wpływ na wyodrębnienie się
społeczności mazurskiej?


Nazwa Mazury, jako pojęcie geograficzno-etniczne, a nie
administracyjne, zaczęła się upowszechniać w Prusach Wschodnich po
nowym podziale na powiaty w 1818 roku. Należałoby sięgnąć do czasów
bardzo dawnych. Przypomnieć sobie choćby wiek XVI. W monografiach
niemieckich, między innymi w monografii Alberta Zwecka "Masuren.
Eine Landes - und Volkskunde", wydanej w Stuttgarcie w roku 1900,
autor pisze, że w południowej części Prus Wschodnich, nazywanej
później Mazurami, ludzie mówili w dialekcie polskim.

W czasach reformacji, w XVI wieku, na terenie od Działdowa przez
Mrągowo, Pisz, Gołdap, Ełk mówiono po polsku. W Ełku znajdowała się
jedna z trzech szkół książęcych, przygotowujących do studiów
teologicznych protestanckich. Uczniowie poznawali tam łacinę, język
niemiecki i polski. W jednym z zachowanych protokołów
powizytacyjnych ełckiej szkoły można natknąć się na następujący
zapis: "Przyszliśmy uczyć się propter idioma linguae Polonicae",
a więc - dialektu polskiego. Choć jeszcze nie określało się tej
grupy etnicznej Mazurami, to już istniała wyraźna cecha językowa -
mazurzenie, ów charakterystyczny dialekt języka polskiego. W ełckiej
szkole książęcej bardzo wiele uwagi poświęcano nauce języka
polskiego aż do roku 1812, co poświadcza w monografii tej szkoły
Ernst Bernecker. Od czasów reformacji po początek XIX wieku dbano o
to, by polszczyzna była znana zarówno przez nauczycieli, jak i
uczniów. W starostwie w Olecku utworzono, na przykład, Fundację
Baltazara von Fuchsa, ażeby nauczyciele języka polskiego mogli
otrzymać wyższe pensje.

Chociaż nazwa Mazury przyjęła się na początku XIX wieku, to jednak
ludność, cechy związane z mazurskością - z językiem, gwarą, religią
protestancką, obyczajem -- kształtowały się przez stulecia. W XIII,
XIV wieku Zakon Krzyżacki osiedlał w wioskach pruskich ludność
mówiącą po polsku - z Pomorza, z Mazowsza, z ziemi chełmińskiej. W
miastach mogli osiedlać się jedynie rzemieślnicy. Miasta były
niemieckie. W wioskach, pod wpływem kolonizacji polskiej, zanikał
język pruski, następowała polonizacja pierwotnych mieszkańców tych
ziem.

Nieprawdą jest, że Krzyżacy krzewili chrześcijaństwo na ziemi
pruskiej tylko ogniem i mieczem, że tępili doszczętnie Prusów. Gdyby
tak było, to po wiekowej obecności zakonu, w drugiej połowie XIV
wieku nie założono by na przykład w starostwie nidzickim 34 wiosek
wolnych Prusów. Mówię akurat o okolicach Nidzicy, bo tam przez setki
lat żyli moi przodkowie.

Nazwa Mazury pojawiła się w historiografii niemieckiej XIX wieku, w
powszechnym użyciu była od lat czterdziestych. To, co powiem,
zabrzmi jak paradoks, ale od czasu, kiedy tę społeczność
południowych Prus Wschodnich współobywatele niemieckojęzyczni
nazwali Mazurami, kiedy uznano istniejącą od dawna odrębność tej
grupy etnicznej, równocześnie zaczął się proces jej rozpadu. Wiek
XIX ukazał opóźnienie ludności mazurskiej wobec przemian
cywilizacyjnych. Można powiedzieć, że prawdziwy proces rozpadu
nastąpił w 1873 roku, kiedy z wiejskich szkół ludowych usunięto
język polski.

Już w latach siedemdziesiątych XIX wieku badacze zastanawiali się,
skąd wzięło się słowo Mazury. Ówcześnie, na określenie tej
społeczności mówiło się Mazury, Mazurowie. W ciągu zaledwie 30 lat
funkcjonowania nazwy, zarówno wśród historyków polskich, jak i
niemieckich, nie było zgody co do tego, skąd wzięła się ta nazwa.
Kętrzyński, Sembrzycki, Zweck, Krosta mieli na ten temat różne
opinie, poglądy. Z pewnością po rozbiorach Polski, gdy obok Prus
Wschodnich powstały Nowe Prusy Wschodnie, trzeba było odróżnić
mieszkańców Prus Wschodnich mówiących po polsku, od mieszkańców
Polski w okresie rozbiorów. Wcześniej mówiło się o nich Prusacy,
Polacy w Prusiech, ewangeliccy Polacy. Należałoby powiedzieć, że tak
jak pisał Siegfried Lenz - Mazurzy żyli na tyłach historii.
Historycy wskazywali na niedostosowanie Mazurów do wieku przemian,
na ich zabobony, wierzenia. Mówiono o nich "Naturkinder", czyli
dzieci natury, mówiono też, że "gdzie się kończy kultura, tam
spotkasz Mazura". Przecież druga połowa XIX wieku to jest
cywilizacja dróg żelaznych, to jest nowoczesne rolnictwo, budowa
kanałów, budowa dróg, usprawniony system informacyjny -- po co zatem
jakaś gwara mazurska? Wymogiem czasu stało się poznanie języka
urzędowego. Ci, którzy piszą o Mazurach, mają zawsze kłopoty z
Mazurami. Nie ma innych Mazurów prócz Mazurów Pruskich -
zanurzonych w dziejach pruskich, tych, którzy stanowili wspólnotę do
drugiej połowy XIX wieku, kiedy przemiany cywilizacyjne, ustrojowe,
kiedy wzrost nacjonalizmów spowodował rozbicie tej wspólnoty, kiedy
bieda wygnała tych ludzi do pracy zarobkowej - do Zagłębia Ruhry,
Bochum, Gelsenkirchen. Te ruchy migracyjne, a była to przecież
społeczność mało mobilna, spowodowały, iż ludzie, wiodący do połowy
XIX wieku żywot parafialny, zostali zderzeni ze światem zewnętrznym,
który podważał ich tożsamość. Trudno powiedzieć, kim byli Mazurzy,
dotychczas nie ma żadnej całościowej, rzetelnej polskiej pracy o
dziejach tej społeczności w ciągu wieków. Jest praca socjologiczna
Andrzeja Saksona "Mazury - społeczność pogranicza", ale traktująca
o ostatnim półwieczu. Mazurzy - to protestanci, do 1945 roku nigdy
nie byli w ścisłej łączności z państwowością polską, choć mówiący po
polsku, ich ojczyzną była ziemia pruska.

Mazurzy stanowili społeczeństwo kadłubowe -- brak było inteligencji,
poza duchowieństwem, nie było mieszczaństwa, klasy robotniczej. Co
pozwalało im, mimo niedoskonałej struktury społecznej, przetrwać
nawet w bardzo trudnych momentach dziejowych?


Ziemie, na których mieszkali Mazurzy, nie były atrakcyjne
rolniczo, "laski, piaski i karaski", jak to się mówiło. Pałace,
dwory, rezydencje rodów pruskich były poza Mazurami, na ziemiach
żyźniejszych - od Kętrzyna, Pasłęka po Królewiec. Tutaj ludzie żyli
blisko z przyrodą, nie niepokojeni, wedle jasnych i czytelnych dla
nich zasad. Jeżeli założono jakąś wieś w XIV wieku, to organizacja
tej wsi przetrwała aż do drugiej połowy XIX wieku. Jedyne, co to
trwanie podważało, to różne plagi, okresy dżumy, czarnej śmierci. W
latach 1708- 11 jedna trzecia mieszkańców Mazur zmarła z powodu
dżumy. W kancjonałach mazurskich, ewangelickich śpiewnikach jest
pieśń Tomasza Molitora "O w targnieniu tatarskim do Prus",
opowiadająca o najeździe Tatarów hetmana litewskiego Gosiewskiego na
Mazury w 1656 roku. Tatarzy splądrowali wówczas Mazury, spalili
wiele wiosek. Te tereny były jednak przez długie stulecia domem i
schronieniem dla wielu wygnańców z innych krajów.

W roku 1890 odnotowywano w statystykach powiatów mazurskich
(Ostróda, Nidzica, Szczytno, Pisz, Ełk, Mrągowo) , iż większość
miejscowej ludności posługiwała się językiem polskim lub mazurskim.
Wyjątkiem były powiaty Olecko i Giżycko, bardziej oddalone od
pogranicza polskiego, gdzie nieco więcej osób władało językiem
niemieckim. Z opracowania "Mazurzy w Prusach Wschodnich" z 1932 roku wynika, iż w 1890 roku 143. 397 mieszkańców Mazur podało jako swój język ojczysty język niemiecki, 152. 186 język polski, a 94. 961
język mazurski. Zaledwie 20 lat później, w roku 1910, proporcje
uległy wyraźnej zmianie, język niemiecki więcej osób uznało za swój
język ojczysty - bo 197. 060, język polski już tylko 30. 121, ale
aż 171. 413 osób opowiedziało się za językiem mazurskim. W roku
1925, a więc w 5 lat po plebiscycie, już niewiele osób przyznawało
się do języka mazurskiego -- 40. 869, do języka polskiego bardzo
mało, tylko 2. 297. W ciągu zaledwie jednego pokolenia zaszły tak
ogromne zmiany.

Te zmiany zaczęły się już

Te zmiany zaczęły się już na początku XIX wieku wraz z reformą
szkolnictwa. Powstały szkoły niezależne od parafii, do czasów
reformy szkolnictwa pieczę nad szkołami sprawował proboszcz, który
był zawsze inspektorem szkolnym. To, co było fundamentem reformacji,
a mianowicie, że słowo Boże głosi się w języku ojczystym, zeszło na
dalszy plan. Chociaż w Królewcu nadal było Frydrycjanum, gdzie
studenci teologii mogli uczyć się języka polskiego, ale skoro
istniało rozporządzenie prezydenta Horna z 1873 roku, że językiem
urzędowym jest język niemiecki, to przydatność polskiego wśród
księży stała się mniejsza.

Po fali germanizacyjnej w latach trzydziestych i siedemdziesiątych,
o czym piszą też historycy niemieccy, restrykcje były mniejsze. Na
początku XX wieku dużo było na przykład konfirmacji w kościele w
języku polskim. W drugiej połowie XIX wieku nastąpiło cywilizacyjne
uderzenie na mało mobilne społeczeństwo. Przemiany wymagały ludzi -
z głębi Niemiec przybyło kilkadziesiąt tysięcy urzędników. Jeżeli
ludność mazurska z przełomu wieków posługiwała się językiem polskim,
mazurskim czy gwarą niemiecką, to język nie był czymś wyróżniającym
Mazura. Niemcem był ten, kto przyjechał niedawno, pracował w
aparacie państwowym, był urzędnikiem. Ci prości ludzie mazurscy,
mimo że mówili po polsku, nie byli Polakami. Ale im mówiono, że jak
się poduczą języka niemieckiego, to będą tak samo dobrzy jak
pracownicy niemieccy.

Język zapewniał awans.

Język zapewniał awans, ale powodował też rozbicie więzi
międzypokoleniowych, rodzinnych. Kto ukończył szkołę wyższą niż
podstawowa, wchodził w krąg kultury niemieckiej. Wraz ze zwycięstwem
kontrreformacji w Polsce w XVII wieku, skończył się ruch idei, ruch
ludzi między Polską a Prusami. Nie było impulsów do tworzenia
inteligencji, a bez inteligencji każda społeczność obumiera. To
obumieranie, zwłaszcza w sytuacjach zagrożenia - w sytuacji ruchów
narodowościowych, nacjonalistycznych - spowodowało, że w XIX wieku,
gdy następowało w innych regionach przebudzenie narodowe, na
Mazurach było ono nieobecne, nie miało wsparcia.

Inaczej było na przykład z Łużyczanami. Prof. Wojciech Wrzesiński,
historyk, pisał, że pod koniec XIX wieku Poznaniacy, Pomorzanie,
wiedzieli, iż w Prusach żyje jakiś ludek, mówiący w gwarze polskiej.
Narodowa Demokracja zamierzała go przyciągnąć poprzez katolicyzację.
Wsparcie dla różnych inicjatyw polskich z końca XIX i początku XX
wieku było niewielkie, oprócz Śląska Cieszyńskiego nie było
środowisk protestanckich w Polsce, które by były tym zainteresowane.
Ruch umysłowy wśród Mazurów był za słaby, aby zachować dotychczasową
odrębność.

Plebiscyt na Warmii i Mazurach w 1920 roku został przeprowadzony na
pewno w bardzo niesprzyjających dla Polski okolicznościach - kiedy
młode państwo było zagrożone nawałnicą bolszewicką. Niewielu
polityków polskich było zainteresowanych losem tych ziem i jej
mieszkańców. Delegacji Mazurów i Warmiaków powiedziano w Belwederze
wprost: "Nie zależy nam na Warmii i Mazurach". Czy opowiedzenie się
Mazurów za Prusami Wschodnimi w plebiscycie było równoznaczne z
opowiedzeniem się za Niemcami?


Uważam, że plebiscyt, w którym do wyboru była ziemia ojczysta i
nieznane państwo, nie mógł się inaczej zakończyć, tym bardziej że
zagrożenie, jakie niósł ze sobą bolszewizm, omiatało swoim ogonem
tereny Prus Wschodnich. Wydaje mi się, iż pewni historycy to
wykorzystują. Ci sami historycy, którzy kiedyś pisali o terrorze
podczas plebiscytu, przedstawiali ahistoryczną, wydumaną
rzeczywistość, obecnie twierdzą, że Mazurów w 1920 roku już nie
było, bo w plebiscycie opowiedzieli się za Niemcami.

Karty do głosowania były dwie: Prusy Wschodnie i Polska. Mazurzy nie
znali innego państwa niż Prusy Wschodnie.
Mieli do wyboru kraj ojczysty i nowo powstałe państwo - Polskę.
Granica południowa między ziemią pruską a polską, jeszcze od czasów
Zakonu Krzyżackiego, w 1343 roku ustalona, była najtrwalszą w
Europie, bo przetrwała do 1919 roku. Tak jak w szkołach dzieci uczą
się patriotyzmu polskiego z dzieła zaczynającego się od słów "Litwo!
Ojczyzno moja! ", tak też Prusy były ojczyzną Mazurów. Dopiero pięć
lat po plebiscycie można mówić o fałszerstwie, gdy powstawały
pomniki, mające świadczyć o tym, że gdzieś, na przykład w Olecku,
oddano 2 głosy za Polską, a 28. 625 głosów za Niemcami, a przecież
plebiscyt nie dotyczył Niemiec.

Historycy niemieccy podkreślają słowa Józefa Piłsudskiego,
wypowiedziane w rozmowie z ministrem Stresemannem w roku 1927.
Piłsudski wówczas mówił, że nie trzeba było żadnego plebiscytu, gdyż
on od dzieciństwa wiedział, iż Prusy Wschodnie zamieszkuje ludność
niemiecka. Mazurzy nigdy nie byli podmiotem historii, ale zawsze jej
przedmiotem. To znaczy dopóty, dopóki historia nie upomniała się o
nich. Czasy po I Wojnie Światowej wymagają rzetelnego przejrzenia,
bo zestawia się różne fakty i w zależności od tego, jak się zestawi,
takie otrzymuje się wyniki. W ostatnim półwieczu powstała cała
biblioteka książek popularnonaukowych, które roszczą sobie pretensje
do naukowości, a nie mają większej wartości. Skoro mamy kłopoty z
ustaleniem faktów historycznych, zdarzeń, obecności ludzi, to
wszystko powoduje, że i w oglądzie rzeczywistości, w jakiej żyjemy,
ten chaos trwa. Jeżeli nawet istnieją potrzeby, szczególnie wśród
młodego pokolenia, poznania tego, co było wcześniej, nie znajduje to
nigdzie wsparcia, na przykład w szkole.

Dla wielu pokoleń Polaków podstawowym źródłem wiedzy historycznej o
Mazurach była, i jest pewnie nadal, książka Melchiora Wańkowicza "Na
tropach Smętka". Czy rzeczywiście możemy na podstawie tej książki
poznać los Mazurów?

O losie Polaków możemy, owszem, się dowiedzieć, o losie Mazurów
mniej. Wańkowicz przyjechał na Mazury w latach trzydziestych, w dość
specyficznej rzeczywistości, nie wszyscy chcieli z nim rozmawiać.
Polakami byli obywatele państwa polskiego, tu mieszkający,
otrzymujący pensje. Jeżeli ktoś trwał przy tradycji mazurskiej, przy
gwarze mazurskiej, czytał literaturę religijną po polsku z czasów
reformacji, to on nie uważał się za Polaka. Mazurzy, mówiący po
polsku, to nie byli Polacy, ich ojczyzną nie była Polska. Te
wszystkie opowieści, że Mazurzy "patrzyli i tęsknili", można między
bajki włożyć. Po drugiej wojnie widać było, jak Mazurzy tęsknili za
Polską - było to zderzenie na różnych płaszczyznach:
psychologicznej i kulturowej.

Źródłem wiedzy Wańkowicza o Mazurach była Emilia Sukertowa-
Biedrawina i książki, które ona mu podsunęła. Wyobrażenia Wańkowicza
ukształtowane były w czasach zbliżenia polsko-niemieckiego.
Spotkałem ludzi, którzy swój wybór o przybyciu na te ziemie po 1945
roku uzasadniali przeczytaniem książki "Na tropach Smętka".

Jak ocenia pan próby czynione przez działaczy mazurskich w roku 1944
uświadomienia rządowi lubelskiemu, kim są Mazurzy i próby
uchronienia ich przed zagładą?


Ci ludzie, na przykład działacze z Działdowszczyzny, nie byli znani
wśród Mazurów zza kordonu. Mnie się zdaje, że ich działania wynikały
ze szlachetnych pobudek, ale skuteczność była żadna. Działacze
mazurscy, przebywający w czasie wojny w Polsce, mieli różny pogląd
na temat przyszłości Mazur w granicach Polski. Na przykład ksiądz
Jan Szczech chciał, aby powstało autonomiczne województwo
ewangelickie. Karolowi Małłkowi i jego Związkowi Mazurów chodziło o
uczulenia rządu lubelskiego na sprawy historyczne, religijne.
Fryderyk Leyk, działacz mazurski o orientacji prolondyńskiej, też
wystąpił z apelem, aby oszczędzić ludność mazurską zarówno w Prusach
Wschodnich, jak i w Westfalii. Prusy Wschodnie były najbardziej
wysuniętym na wschód terenem III Rzeszy. Tutaj sowieccy żołnierze
mogli sobie powetować za zbrodnie hitlerowskie. Ilia Erenburg, który
był wówczas korespondentem wojennym "Prawdy", pisał: "Bij, zabij,
nie oszczędzaj ni kobiet, ni dzieci".

Polityka narodowościowa rządu lubelskiego nie mogła być inna niż
polityka Stalina.


Wykładnią polityki PKWN była polityka Moskwy. Od przejścia frontu w
trzeciej dekadzie stycznia 1945 roku aż po koniec 1945 roku
faktyczną władzę miały na tych ziemiach komendantury sowieckie.
Zginęło wtedy 15 - 20 tysięcy Mazurów, bardzo dużo wywieziono do
łagrów na Syberię. Jest to ciągle rzeczywistość nie opisana, więc ma
się wrażenie, jakby nigdy nie istniała. W 1945 roku wiele tysięcy
Mazurów utraciło swoje domy. Rok później, 8 marca 1946 roku, wydano
dekret o mieniu poniemieckim i opuszczonym. Byt tej grupy etnicznej,
rozbijanej od końca XIX wieku, kończył się w 1945 roku. Podważono
jej prawo do ziemi ojczystej. Pozbawiono Mazurów własności domów,
lasów, jezior, ziemi. Po wojnie na 10 rodzin tylko jedna miała
krowę. Bydło i konie popędzono na Wschód. Szabrownicy zabierali
wszystko to, co mogło stanowić dla nich jakąś wartość. Mazurów
potraktowano jak ludność podbitą. Stali się niewolnikami, tubylcami.

Warmiacy raczej bez większych oporów poddali się weryfikacji
narodowej, Mazurzy sprzeciwiali się przyjąć obywatelstwo
polskie, "zapisać na Polaka", jak to się wtedy mówiło. Musieli z
tego powodu wiele wycierpieć, znieść wiele upokorzeń. Akcja
paszportyzacji i ankietyzacji to był kolejny cios w społeczność
mazurską.

Historia Warmii jest inna. Warmia miała związki z Polską, była
katolicka. Mimo stukilkudziesięcioletniej przerwy, istniała jakaś
świadomość. Te związki były wykorzystywane. Nowa władza
komunistyczna też uznała, że katolicy to Polacy. W tradycji polskiej
było to przekonanie obecne od czasów zaborów.

Co oznaczał październik 1956 roku dla Mazurów, czy tylko możliwość
wyjazdu do Niemiec?

Wielkiej euforii nie było. Ożywienie wśród Mazurów zaczęło się w
1955 roku. To już był okres odwilży. W prasie ogólnopolskiej -
w "Dookoła świata", "Walce Młodych", "Nowej Kulturze" - zaczęto
pisać o Mazurach. Tragedia mazurska miała być jakby przykładem
innych tragedii. Miałem wtedy piętnaście lat i zacząłem interesować
się wszystkim, co dotyczyło Mazur. W 1955 roku powstało
pismo "Warmia i Mazury", powstało Warmińsko-Mazurskie Towarzystwo
Społeczno-Kulturalne, ale obok Stowarzyszenie Społeczno-
Kulturalne "Pojezierze", cieszące się wyraźnym poparciem władzy.

Jesienią 1956 roku, ale jeszcze przed dojściem Gomułki do władzy,
odbył się pierwszy i ostatni zresztą zjazd miejscowej inteligencji.
Uhonorowano gości. Niektórym działaczom warmińskim i mazurskim dano
jakieś dekoracyjne funkcje, ale ich głos nie liczył się, był jedynie
symboliczny. Niezwykle skomplikowane były losy ludzi, którzy starali
się pomóc własnej społeczności. Na przykład Karol Małłek, twórca
Mazurskiego Uniwersytetu Ludowego, był członkiem Polskiej Partii
Robotniczej, ale też członkiem konsystorza Kościoła ewangelicko-
augsburskiego. Później został z partii wyrzucony.

Dojście Gomułki do władzy przywoływało pamięć o ministrze Ziem
Odzyskanych, a więc nie najlepsze skojarzenia. Autochtoni stali się
cudzoziemcami na ziemi ojczystej.


Kolejne fale emigracji wymywały żyjącą w tym zakątku Europy grupę
etniczną. Mazurzy nigdzie nie mogli znaleźć swego miejsca. W
Niemczech, w zupełnie nowych, innych warunkach cywilizacyjnych,
tęsknili za rodzinnymi wioskami, za mazurską przyrodą.

Po wojnie było jeszcze ponad 100 tysięcy Mazurów. W latach 1956 -
1957 pojawiały się w "Głosie Olsztyńskim" komunikaty władz, że ci,
którzy jeszcze nie złożyli podań o wyjazd, mogą je składać. To miała
być zachęta dla Mazurów, Warmiaków, do wyjazdów. Domy, gospodarstwa
potrzebne były dla wracających Polaków z Syberii, dla wygnańców z
Wileńszczyzny. Duża fala emigracji była w latach 1957 - 1962.

W latach siedemdziesiątych fala objęła Warmię. W zamian za pożyczki,
udzielone Gierkowi, wiele rodzin warmińskich wyjechało do Niemiec.


Liczę, że obecnie pozostało około 6 tysięcy Mazurów.

W 1989 roku został pan senatorem Rzeczypospolitej Polskiej. Czynił
pan starania o naprawienie krzywd Mazurom.


Wobec wielu problemów w okresie przełomowym kraju, sprawy mazurskie
były bardzo odległe. Mazurzy zabiegali o zwrot utraconych po wojnie
domów, gospodarstw, własności odebranej przez państwo dekretem z 8
marca 1946 roku. Po wojnie Mazurów rzucano z kąta w kąt. Strach
przed wojskami sowieckimi powodował, że wiele rodzin nie mieszkało w
swoich domach. Ministerstwo Ziem Odzyskanych starało się jak
najszybciej zagospodarować tereny byłych Prus Wschodnich, osadnicy,
zorganizowani i dzicy, zajmowali najlepsze domy, gospodarstwa. Dla
wielu ludzi, szczególnie z ziem przygranicznych, Mazury to było
swoiste Eldorado, można było i powetować krzywdy, i nieźle się
obłowić.

W roku 1991 zwracałem się do Senackiej Komisji Inicjatyw i Prac
Ustawodawczych, opracowałem materiał, aby komisja mogła przygotować
projekt uchwały. Niestety, komisja nie odniosła się do tej sprawy, a
w niedługim czasie parlament został rozwiązany. Przewodniczący
komisji, prof. Tadeusz Zieliński, kiedy został rzecznikiem praw
obywatelskich, napisał do mnie list, że pamięta o sprawie Mazurów,
że jest ona ważna.

Wykładnię prawną na ten temat przygotował jeszcze zespół prof. Ewy
Łętowskiej, poprzedniego rzecznika. Z dokumentu wynika, że
niemożliwe jest podważenie dekretu, a osoby, które czują się
pokrzywdzone, mogą dochodzić swoich roszczeń na drodze sądowej.

Kilka osób z okolic Kętrzyna i Korsz występowało do sądu, ale sprawy
te ciągną się w nieskończoność i trudno nawet spodziewać się
podjęcia decyzji przez sąd. Tak jakby czekano, aż ci ostatni, którzy
dochodzą swych praw, umrą. Skoro dekretu z 1946 roku nie usuwa się,
to znaczy uznaje się, że taki los jest właściwy dla tej grupy
etnicznej.

Pan też utracił ojcowiznę, majątek, który od wielu pokoleń należał
do twoich przodków w Dobrzyniu, niedaleko Nidzicy.


Nie chciałbym swojej prywatnej, osobistej sprawy upubliczniać,
kierować pozwu do sądu, łatwiej jest występować w imieniu innych.
Wiele osób pyta się mnie, czy odzyskałem dom po ojcu, po dziadku,
gospodarstwo. Od 1945 roku, od czwartego roku życia, mieszkam poza
rodzinną wioską. Przez wieki, do 1887 roku, moja rodzinna wieś
mazurska nazywała się Dobrzyniem, potem Gutfeld, teraz Dobrzyń. Moi
przodkowie, rolnicy, zasiadali w kierownictwie szkół, byli
ławnikami, ktoś z rodziny był rentantem kasy szkolnej, bo musisz
wiedzieć, że społeczność wiejska, gminna, utrzymywała szkoły.

Po roku 1989 powstało w Polsce, również na terenie byłych Prus
Wschodnich, wiele stowarzyszeń mniejszości niemieckich. Jest to
niewątpliwie chęć zamanifestowania przez ludzi swojej odrębności
narodowej, kulturowej, tłamszonej kilkadziesiąt lat. Ale czy tylko?


Polska polityka zagraniczna uznaje zasadę parytetu, czyli
równoprawnego traktowania mniejszości narodowych, jeżeli są to grupy
etniczne i za granicami nie ma większości, to wówczas jakby nie
dostrzega się ich istnienia. Nie jest to wtedy sprawa polityki
międzynarodowej, ani też sprawa polityki kulturalnej państwa. Skoro
zagadnienia mniejszości narodowych przeniesiono z Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych do Ministerstwa Kultury i Sztuki, to grupy etniczne
jakby rozpłynęły się. Można powiedzieć, że gdyby była jakakolwiek
polityka, polityka kulturalna wobec grup etnicznych istniejących w
Polsce, to wzrost liczebny mniejszości narodowych w Polsce byłby
mniejszy.

W związku z tym, że grupy etniczne, Mazurzy czy Ślązacy, na żadną
pomoc nie mogą liczyć w artykulacji własnej tradycji, dążeń, celów,
więc skłaniają się ku mniejszości niemieckiej, co gwarantuje
pomoczarówno ze strony niemieckiej, jak ize strony Ministerstwa
Kultury i Sztuki Rzeczypospolitej. Co za tym idzie? Ano kwestionuje
się odrębność istnienia Mazurów pruskich, przez wiele wieków
żyjących i mówiących po polsku na ziemi pruskiej. Społeczność
mazurska posiadała stopień organizacji gminnej, posiadała świadomość
grupy, nie znana jej była świadomość narodowa, jeżeli tego się nie
dostrzega, to właściwie kwestionuje się jej istnienie. Mamy obecnie
zbliżenie na płaszczyźnie Polacy - Niemcy i w związku z tym, że
dotychczas kwestionowano, na przykład na Warmii i Mazurach, obecność
kultury niemieckiej, to teraz wyszukuje się to, co przemilczano.
Nadaje się wyższą rangę tym sprawom, które mają częstokroć wartość,
powiedzmy, średnią. A jednocześnie wszystko to, co wiązało się
zżyciem grup etnicznych, schodzi na plan tak daleki, że niewidoczny.

Dopóty, dopóki społeczność tutaj żyjąca, zwłaszcza młode pokolenie,
nie przejmie niczego z wieloimiennej tradycji, to będzie to życie
dniem dzisiejszym, tymczasowe. Dla każdej społeczności ważne powinny
być tradycje domowe, ale i tradycje sąsiadów. Na Mazurach i Warmii
żyjemy cały czasu w pewnym zbiorowisku, które nie jest jeszcze
społecznością, bo społeczność to jest więź między ludźmi, to jest
znajomość tego, co swojskie, ale i tego, co obce. Po latach stanu
wojennego przedłuża się okres gnicia, rozpadu więzi, co socjologowie
uczenie nazywają anomią, tym bardziej że nowa sytuacja zwraca uwagę
na potrzeby bytowe, potrzeby materialne, a to są potrzeby
indywidualne, a nie zbiorowe. Potrzeba usensowienia życia,
poszukania swego miejsca, dostrzeżenia innych obok nas, może
nastąpić dopiero później, ale może też nigdy nie nastąpić.

Czyli, że została odrzucona ta kultura, którą tu zastano, ale na
miejsce odrzuconej kultury nie powstała żadna inna, nowa.


Tak. Mało tego, nie ma potrzeby tworzenia środowisk opiniotwórczych,
gdzie ludzie o różnych tradycjach, z różnych grup etnicznych czy
narodowych, mogliby spierać się, prowadzić polemiki, dialog. Dziś
nie ma w Olsztynie żadnego pisma, wydawnictwa. Wspólnota
Kulturowa "Borussia" bardziej zwrócona jest ku historii. Ostatnie
półwiecze nie zostało przewartościowane, nie ma rachunku krzywd, nie
ma nawet próby spojrzenia na to, co zniszczono, co da się ocalić, co
jest godne upowszechnienia. Nie ma jakiejkolwiek wizji życia w tym
regionie. Sytuacja taka nie sprzyja powstaniu społeczeństwa
otwartego. Niedawno zmarły filozof, Karl Popper, w
dziele "Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie", dowodzi, że wrogiem
społeczeństwa otwartego jest wszystko to, co przeszkadza człowiekowi
być człowiekiem, a więc brak własnej tożsamości. A tutaj istniały,
istnieją nadal, takie warunki, że kiedy mówimy o Mazurach czy
Warmiakach, to tak jak byśmy mówili o sprawach egzotycznych, nas nie
dotyczących. Ludzie nie mogą odnaleźć się we własnych sprawach, a co
dopiero w sprawach drugiego człowieka.

W 1980 roku historyk Wojciech Wrzesiński przeprowadzał badania
potocznej świadomości wśród inteligencji województwa olsztyńskiego.
Świadomość o Mazurach jest bardzo miałka, o wiele niższa niż w 1956
roku. Ankietę przeprowadzano wśród nauczycieli, dziennikarzy, ludzi
wykształconych, co mówić więc o tej społeczności, która zajęta jest
przeżyciem z dnia na dzień, bo przecież jest to region biedny.


Od czasów Ptolomeusza żyli tutaj przez kilkanaście wieków Prusowie.
Ostatnim ich świadectwem piśmiennictwa był katechizm, napisany przez
Abravilla, a wydany w Królewcu w 1561 roku, z modlitwą "Ojcze nasz",
dekalogiem, fragmentami Starego Testamentu. Na Mazurach, na Warmii
wiele nazw geograficznych - nazw miejscowości, jezior, rzek to są
nazwy pruskie. Tej świadomości, że to była ziemia pruska, nie ma.
Teraz nie ma świadomości, że tu żyli Mazurzy, Warmiacy. Podzielili
oni los Prusów. Właściwie tylko krótko po roku 1956 istniało
zainteresowanie Mazurami, były jakieś dyskusje.

To, co dotychczas napisano o Mazurach, nie jest złe, ale badano
metodą papierka lakmusowego, jak się zabarwia polskość na Mazurach,
czy na Warmii - i to był jedyny pretekst do pisania, a potem
przestano o tym pisać, bo zabrzmi to śmiesznie, ale Mazurzy, a
później Warmiacy "nie sprawdzili się".

Co dzisiaj, w 1995 roku, znaczy być Mazurem?

To nic nie znaczy. W świadomości potocznej słowo to nikogo już nie
określa. Czyli jest to skazanie się na istnienie symboliczne.

Na Mazurach mówiono: "przyńdzie ktoś, pozie nama coś". To była
ciekawość świata, że ktoś przyjdzie i opowie o swoim świecie. U nas
nie ma jeszcze ani tej ciekawości, ani cierpliwości, żeby wysłuchać
innych.

Rozmawiał: Dariusz Jarosiński


Źródło: Rzeczpospolita, nr 24 s. 13-15 z dn. 17 czerwca 1995 r. (Plus-Minus)


mirekpiano napisał 2008/11/22 22:20

ErwinKruk - notka biograficzna
Erwin Kruk urodził się w 1941 r. we wsi Dobrzyń na Mazurach (pow. nidzicki). Po śmierci rodziców w 1945 r. wychowywał się u wujostwa. W 1956 r. trafił do domu dziecka, następnie do liceum ogólnokształcącego z internatem w Morągu. Już w 1959 r. rozpoczął współpracę z czasopismem „Warmia i Mazury”, Po maturze (1960) podjął studia polonistyczne na uniwersytecie w Toruniu. W 1963 r. zadebiutował zbiorkiem poetyckim Rysowane z pamięci, a rok później napisał powieść Drogami o świcie wydaną w 1967 r. W 1966 ożenił się, ukończył studia i podjął pracę jako dziennikarz. W 1969 r. wydał tom poezji Zapisy powrotu. W 2. połowie lat 70. jego publicystyka spowodowała szersze zainteresowanie w kraju sprawami mazurskimi. Wydał powieści Rondo (1971), Pusta noc (1976), Łaknienie (1980) oraz zbiory wierszy Moja Północ (1977), Powrót na wygnanie (1977). Od sierpnia 1980 r. działał w Solidarności, został członkiem władz regionu warmińsko-mazurskiego. W następnych latach opublikował tom wierszy Z krainy Nod (1987), a w 1989 r. Kronikę z Mazur (napisaną w 1985 r.), uważaną za ukoronowanie jego twórczości prozatorskiej. W 1989 r. z ramienia Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” wygrał w swym okręgu wybory do Senatu RP I kadencji. Jako senator w l. 1989-1991 był m.in. wiceprzewodniczącym Komisji Spraw Emigracji i Polaków za Granicą, zgłosił wiele inicjatyw. W l. 1993-1996 był wiceprezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Był też aktywny na niwie kościelnej. W 1991 r. otrzymał Medal Marcina Lutra przyznany przez Kościół Ewangelicki w Niemczech, od 1997 r. jest członkiem synodu Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP. W 1999 r. współzałożył Mazurskie Towarzystwo Ewangelickie, które zmierza do integracji środowisk ewangelickich na Mazurach i Warmii. Towarzystwo opublikowało jego monografię olsztyńskiej parafii ewangelickiej Ewangelicy w Olsztynie (2002), zbiór Szkice z mazurskiego brulionu (2003) i tom wierszy Znikanie (2005). W 2003 r. wydał w Wydawnictwie Dolnośląskim ilustrowaną monografię Warmia i Mazury.
Załączniki
Erwin Kruk
Erwin Kruk
kruk.jpg (13.44 KiB) Przejrzano 4742 razy
Ostatnio zmieniony 2010-01-30, 12:24 przez mirekpiano, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
mirekpiano
Posty: 1894
Rejestracja: 2010-01-13, 16:28
Kontakt:

Post autor: mirekpiano »

inny wywiad z Erwinem Krukiem

Gdy człowiek idzie pod prąd, to skazuje się na samotność
- w rozmowie z Janem Szturcem mówi Erwin Kruk, mazurski pisarz, poeta, publicysta i społecznik

(fragmenty)


[...]

Mówi się o panu jako o ostatnim Mazurze. To oczywiście przesada, ale dużo w tym prawdy. Jak to jest być strażnikiem pamięci?

- Gdy człowiek idzie pod prąd – a ja szedłem, bo widziałem wokół brak mojego świata – to skazuje się na samotność. To jest cena, jaką się płaci. Ale to jest też doświadczenie, które wzbogaca i utwierdza w wyborze. W połowie lat 70., gdy dostrzegałem zjawisko anomii czyli rozpadu więzi społecznych w województwie (a dotyczyło to wszystkich grup etnicznych) i mówiłem o tym, miejscowi naukowcy pisali o dziele całkowitej integracji społecznej na Warmii i Mazurach. Była to swoista integracja propagandowa – przez eliminację, przez odarcie ludzi z własnej kultury i z możliwości jej pielęgnowania. Zresztą mniejsze znaczenie ma to, jak ja sam siebie postrzegam, większe natomiast, jak inni mnie postrzegają. Długo to trwało, zanim przekonałem się, że pobudziłem zainteresowanie Mazurami, że swym pisaniem otworzyłem furtkę do świata, który prawie zginął. Ci, którzy interesują się regionem już wiedzą, że historia nie zaczęła się w 1945 roku ani wtedy, gdy wypchnięto Mazurów z rodzinnej ziemi. Choć są jeszcze tacy, i to wśród ludzi wykształconych, którzy uważają, że po wojnie Mazurów w ogóle nie było. Bo tylko przez zakwestionowanie ich obecności obejmującej i mazurskie dziedzictwo kulturowe, pragną pełnić dyżurną funkcję „nowych Mazurów”.


Przez lata słyszało się, że dla duchownego ewangelickiego parafia na Mazurach była zesłaniem; zapewne to też przyczyniło się do exodusu Mazurów. Czy tak jest do dziś?

- Niedawno, bo w połowie października, byłem na nabożeństwie wspomnieniowym w Nidzicy, na uroczystości poświęconej pamięci ks. Jerzego Otello, tutejszego proboszcza w latach 1954-1992, który zmarł przed dziesięciu laty, 16 października 1996 roku. I w swym wspomnieniu, wygłoszonym w kościele św. Krzyża w Nidzicy, przytoczyłem słowa, które on zapisał w Kalendarzu Ewangelickim na rok 1977: „Wprawdzie wielu księży uważało – a niektórzy trwają w tym przekonaniu do dziś – że przejście na Mazury to coś jak zesłanie, ale dla mnie było to spełnienie pragnienia powrotu na ziemię ojców. W młodzieńczej, gorącej głowie marzyły się wielkie sprawy, poświęcenie w działaniu dla ludu, tak ciężko doświadczonego przez historię. Minęły lata, przeżyłem wiele rozczarowań, ale moich Mazur – mimo nęcących propozycji – nie opuściłem”. Tak jasnych deklaracji i takiego umiłowania Mazur wśród ewangelickich duchownych nie było wiele. Inne postawy dominowały. Jeszcze w latach 80. niektórzy księża podczas kazań dzielili się refleksją: „U nas na Śląsku to jest tak...”. A to znaczyło, że ich serce było w górach, a nie na Mazurach. Czy to miało wpływ na exodus Mazurów? Tu byłbym ostrożny w jednoznacznej ocenie duchownych. Byli różni. Teraz jest inaczej. Szczególnie wzruszają mnie kandydaci teologii, którzy po ordynacji zostają wikariuszami w odległych stronach, poza diecezją. Dla nich konieczność opuszczenia Mazur, które pokochali, jawi się często jako zesłanie. Mamy zatem odwrotną sytuację niż dawniej.
Ale na pewno wpływ na mazurskie wyjazdy miała, i to aż po lata transformacji ustrojowej, cała polityka państwa wobec ludności zwanej autochtoniczną. Mazurzy pozbawieni byli własnych domów, gospodarstw; rodziny były rozbite, niepełne. Sprawiła to ewakuacja przed frontem, a potem miesiące późniejsze, gdy krainę tę traktowano jak „dziki zachód”. Oceniać też trzeba sytuację całego Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego po wojnie, a mianowicie: brak duchownych, ścisłe związki Kościoła najpierw z ministerstwem administracji publicznej, a potem różne rodzaje uwikłań w politykę Urzędu ds. Wyznań, mazurską nieufność, przyspieszone szkolenie „księży-diakonów”, wśród których, jak pisano z dumą, są „synowie ziemi mazurskiej”. Tymczasem oni byli szczególnie nękani przez UB i SB, a gdy nastąpiła możliwość wyjazdu – wyjeżdżali. A w każdym okresie należy pamiętać o działalności wydziałów czy referatów ds. wyznań, zgłaszających wnioski, którego księdza np. usunąć z parafii czy z diecezji, a którego popierać i uznać za osobę pożądaną, itd. Jak świadczą o tym wydane teraz wybory dokumentów, po wojnie niektórzy księża na Mazurach sami mówili, że przyszli „polonizować”, usuwać wszelkie odrębności. A przecież po wojnie, po odmiennej historii tej ziemi, było wielu ewangelików, którym język polski sprawiał trudność. Nikt jednak nie powoływał się na Reformację i na głoszoną wówczas zasadę, aby słuchać i czytać Słowo Boże w języku znanym ludowi. To było zabronione. Możliwe, że ze względu na uprzedzenia i funkcjonujące stereotypy, że „Polak to katolik, a ewangelik to Niemiec”, niektórzy duchowni, aby oddalić podejrzenia od siebie, wykazywali w tych trudnych czasach sporą ugodowość.

Czy Mazurskie Towarzystwo Ewangelickie, które pan tworzył, i któremu pan prezesuje, jest organizacją powszechną wśród współwyznawców?

- Nie jest powszechną, ale znaną. Gdy tworzyliśmy stowarzyszenie w kwietniu 1999 roku, założycieli było 27, wśród nich i zwierzchnik diecezji mazurskiej ks. bp Rudolf Bażanowski. Teraz członków jest tylko dwa razy więcej. Trudno więc mówić o powszechności. W statucie zapisaliśmy możliwość powoływania kół. W wielu parafiach rozmawiałem o tym. Duchowni mają sporo zajęć, zwłaszcza z administrowaniem, a parafianie, jeśli nawet wykazują zainteresowanie, to poprzestają na stwierdzeniu: dobrze by było. Ja to rozumiem, że trzeba nie tylko determinacji, ale i długiego czasu, aby dojrzeć i stwierdzić, że tu jest moje miejsce. Niekiedy myślę, że moja osoba i projekty, jakie inicjuję, trochę ludzi onieśmiela. Nie każdy interesuje się popularyzacją i dokumentacją kultury mazurskiej, historią, folklorystyką, literaturą, sztuką. Ale przecież proponujemy takie formy działalności, w których każdy może wziąć udział. Nasze stowarzyszenie prezentuje się w internecie. Obok biuletynu „Kartki Mazurskie” i „Mazurskich Życiorysów”, pod moją redakcją prezentowany jest tam też „Mały słownik gwary mazurskiej”. Na wstępie zawarta została zachęta, aby każdy, kto zetknął się z mową mazurską, albo zna słowa lub wyrażenia gwarowe, które nie znalazły się w słowniku, zgłosił swoje uwagi i propozycje. Na razie jednak nie ma takich oddolnych inicjatyw. Niemniej ludzie są dumni, że Mazurskie Towarzystwo Ewangelickie istnieje i cieszy się dobrą opinią na zewnątrz. Jest ono dobrze postrzegane wśród władz samorządowych, w środowiskach nauki i kultury. Dobrze przyjmowane są też nasze publikacje. Wydaliśmy dotąd sześć książek – każda inna.

Przez lata dążył pan bardzo ciernistą drogą do literatury. Teraz jest pan nagradzany, uznany. Nie czuje pan goryczy?

- Moja droga do literatury była interesującą przygodą. Długo traktowałem literaturę jako formę życia. Jako swoiste refugium. Czytałem wszystko, co było możliwe. Interesował mnie język jako techniczne tworzywo. Pierwsze utwory drukowałem jako licealista. Gdy byłem studentem, za debiutancki zbiór Rysowane z pamięci otrzymałem w Gdańsku Nagrodę Pióra, a jednocześnie w Olsztynie główną nagrodę w konkursie na powieść. Na ruinach próbowałem budować własny świat. Skąd się to wzięło? Pewnie stąd, że niczego nie miałem, prócz niepewnej przyszłości. W jednym z wierszy pisałem: „To moje, co uległe słowu”. Dlatego nie powiem, że literatura była dla mnie ciernistą drogą. Ciernistą drogą było samo życie, zwłaszcza w dzieciństwie i młodości. Te doświadczenia rzucają cień. Jako czterolatek zostałem bez rodziców, bez domu. Wraz z braćmi wychowywałem się u krewnych, jeszcze w mazurskim otoczeniu, a dziesięć lat później znalazłem się w domu dziecka, już poza Mazurami.
A teraz, od czterdziestu lat żyję w warmińskim Olsztynie. Poczucie goryczy, ale także i buntu i pewnego zdumienia, zrodziło się w tym mieście. I nie mam do miasta urazy. Po prostu tak było. I to nie od razu, ale w latach 70., kiedy drukowałem książki w Warszawie, a moja twórczość doceniana była na łamach ogólnopolskich czasopism literackich. W Olsztynie robiono wiele, by mi nie ułatwiać życia. Teraz, gdy ukończyłem 65 lat, jestem na emeryturze i mam sytuację stabilną. Bo dość powiedzieć, że przez ostatnie ćwierć wieku nie miałem w Olsztynie żadnej stałej pracy, a potem i żadnej oferty pracy. Sam płaciłem składki na zaopatrzenie emerytalne. Te składki wynosiły w ostatnich latach nawet więcej niż zdołałem zarobić. Wygląda na to, że w Olsztynie wiodłem życie symboliczne. Niemniej sporo tu robiłem, jak na moje możliwości. Gdy na przełomie stuleci ogłoszono plebiscyt na tytuł „Olsztynianina XX wieku”, to okazało się, że według liczby oddanych głosów znalazłem się w gronie laureatów – na siódmym miejscu, jako pierwszy z żyjących. Potem otrzymywałem inne dyplomy, statuetki, certyfikaty, honorowe obywatelstwo miasta. Niekiedy żartowałem, że te nagrody są po to, by przysłonić nimi moje życie, bogate jedynie w doświadczenia.

Był pan również politykiem jako senator RP w I kadencji. Jako Mazur i ewangelik, ale zarazem człowiek Solidarności. Jak pan się z tym czuł?

- Polityka miała wpływ na moje życie (bo w PRL wszystko było polityczne, jak w wierszu Szymborskiej), ale nie myślałem, że wezmę w niej czynny udział. W okresie pierwszej Solidarności zostałem wybrany na członka Zarządu Regionu. W stanie wojennym brałem udział w działaniach kultury niezależnej. Od początku września 1988 roku współorganizowałem Olsztyński Klub Obywatelski – niezależne stowarzyszenie. Były wielomiesięczne kłopoty z rejestracją. Zostałem przewodniczącym gdy nastała wiosna 1989 roku. Nie chciałem kandydować i tym, którzy mnie przez długi czas zachęcali, tłumaczyłem, że nie jestem „zwierzęciem politycznym”. Ale chętnych do kandydowania za dużo nie było i było mnóstwo obaw co do przyszłości. Uznałem więc, że kandydowanie to powinność obywatelska. Nie mazurska, ani ewangelicka, ale obywatelska. Tak to czułem. Ale w głębi duszy myślałem o moich dzieciach, o tym, co im odpowiem, gdy w przyszłości zapytają: gdzie byłeś wtedy? Od razu wiedziałem, że będę tylko jedną kadencję. Po jej zakończeniu znowu mnie namawiano, abym kandydował, ale ja podziękowałem. Nie żałuję ani pierwszej, ani drugiej decyzji. To było niezapomniane doświadczenie. Kolejne nabyłem potem, kiedy okazało się, że w Olsztynie nie ma dla mnie zajęcia.

Z czego pan wówczas żył?

- Sam się teraz zastanawiam, jak to było możliwe. Na miejscu ludzie widzieli, że jednak żyję i że nie narzekam, a to im wystarczało. Coś tam jednak zarabiałem; raz więcej, raz mniej. Różnie z tym bywało. Były więc lata lepsze i gorsze. Na przykład po 18 latach nieobecności na łamach oficjalnej prasy lokalnej, zdarzyło się, że na przełomie wieków miałem pięcioletnią przygodę z „Gazetą Olsztyńską”, w której co tydzień publikowałem szkice „Z mazurskiego brulionu”. Potem się to skończyło. Współpracowałem też z innymi pismami. A poza tym miałem jakieś referaty, publikacje, nagrody. Faktem jednak jest, że żyliśmy skromnie. Z bardzo wielu rzeczy musiałem rezygnować, z wielu pól aktywności społecznej, aby podołać codziennej krzątaninie i nie przysparzać rodzinie wydatków. Dużo dobrego mogę tu powiedzieć o mojej żonie i jej zrozumieniu. I o dzieciach, że zdawały sobie sprawę, że nie na wszystko nas stać. To było ważne. Na dobrą sprawę, również na zewnątrz nie odczuwałem w zasadzie wrogości. Tyle tylko, że ludzie tak zajęci byli sobą, że z mojej perspektywy wyglądało to na obojętność.

Czy jest pan pisarzem „mazurskim”? Nie przeszkadza panu takie zaszufladkowanie?

- Pisarstwo jest działalnością publiczną. I jak każda działalność publiczna podlega ocenie. Dlatego szufladkowanie mi nie przeszkadza. Ono określa miejsce, z którego rozpocząłem wędrówkę. To nawet ładnie brzmi: pisarz mazurski. W Niemczech mówią: pisarz polski. Ale nie będzie mi to przeszkadzało, kiedy w moim rodzinnym Dobrzyniu, do którego czasem zaglądam, ktoś powie: pisarz dobrzyński.

Pójdę dalej: czy jest pan pisarzem „ewangelickim”? W końcu nasze środowisko szczyci się dwoma „swoimi” literatami: Jerzym Pilchem i Erwinem Krukiem.

- Jestem raczej pisarzem, który jest ewangelikiem. Piszę o sobie i moim świecie, ale piszę dla wszystkich, którzy chcą czytać. Mam też książki, które dokumentują kulturę ewangelicką, jak monografia parafii w Olsztynie czy liczne szkice z mazurskiego brulionu. Jednak w wierszach czy powieściach starałem się o to, by różne warstwy życia były obecne. A jak bywa z oceną środowiska? Wszystko zależy od tego, gdzie dotrą książki i kto po nie sięga. Na przykład ostatni tomik moich wierszy Znikanie spotkał się z życzliwymi recenzjami w takich pismach, jak „Więź” czy „Przegląd Powszechny”, nie mówiąc o „Twórczości” czy „Nowych Książkach”, natomiast środowisko ewangelickie jakby tej książki nie dostrzegło.

[...]
źródło:
"Ewangelik" 2006, nr 4, s. 76-88.
Pełny tekst rozmowy znajduje się w drukowanej wersji kwartalnika.


na zdjęciu:
Po promocji książki Z dróg Erwina Kruka, zamek w Olsztynie, czerwiec 2006 r.
Od lewej: prof. Janusz Małłek, prof. Andrzej Sakson, dr Elżbieta Konończuk, Swietłana Kruk, Erwin Kruk, prof. Zbigniew Chojnowski,
dr Anna Matysiak, dr Alfred Czesla (fot. Tomasz J. Kruk)
Załączniki
Kruk.5.jpg
ODPOWIEDZ

Wróć do „Informacje Historyczne o Jerzwałdzie i Okolicy”