Aleksander Minkowski a Słuźba Bezpieczeństwa
: 2012-11-19, 14:09
artykuł Joanny Siedleckiej „W niełasce u inspektora Majchrowskiego” . Poświęcony został osobie pisarza Aleksandra Minkowskiego – jak wynika z materiałów IPN, współpracownika Służby Bezpieczeństwa przez blisko 20 lat.
http://www.rp.pl/artykul/199796.html
odpowiedź pisarza oraz replika Joanny Siedleckiej:
http://www.rp.pl/artykul/229628.html
i dalej:
Pisarz Minkowski zarzuca lustratorce kłamstwo
http://wyborcza.pl/1,87649,6248232,Pisa ... mstwo.html
Poniżej zamieszczam tekst napisany w biuletynie Pomezaniae przez samego Minkowskiego
http://www.pomezaniae.jor.pl/pomez-214.pdf
Bojownicy o prawdę historyczną
Nieznośna lubość opluskwiania
Czy bojownika o prawdę dyskwalifikuje jedna malutka nieprawda? Pojedyncze kłamstwo? Czy usprawiedliwieniem dla niego może być nieuwaga, przeoczenie, błąd? Czy to przekreśla dyskwalifikację?
Nie przekreśla. Mylić się może bojownik o wolność, o sprawiedliwość społeczną, o niepodległość. Dotąd toczy się spór czy nie było błędem Powstanie Warszawskie. Wolno dyskutować czy zwolennicy socjalizmu w Polsce mogli wierzyć, że stoją za sprawiedliwością społeczną; ja uważam, że mogli i że wielu wierzyło. Ale bojownik o prawdę nie może podpierać się fałszem. Łyżka dziegciu i po miodzie.
IPN ma krótką pamięć, która nie sięga nawet czasów okupacji, nie mówiąc już o przedwojennych czasach. Pamięć Narodowa wedle IPN zaczyna się w istocie po roku 1945 i nie dotyczy, na przykład, faszyzmu, nacjonalizmów. Rozpamiętuje tylko komunizm. Sztab IPN wytyczył sobie trzy aktualne kierunki uderzenia: legendy „Solidarności”, Kościół i twórcy za PRL-u. Kościół da sobie radę. Zniszczenie legendarnych postaci „Solidarności” robi miejsce postaciom mniej zasłużonym i bardziej ambitnym. Wykańczanie twórców nie robi miejsca nikomu. Kto zastąpi Ryszarda Kapuścińskiego? Jana Brzechwę? Agnieszkę Osiecką?
Trudno się bez nich obejść. Dziury w kulturze narodowej zatkać się nie da.
Odpowie na to IPN, że prawda jest najważniejsza.
I tą swoją „prawdą” mąci ludziom w głowach, robi im wodę z mózgu. W podatnych na emocje rozpala nienawiść. Swoim ofiarom nie daje szans na obronę.
Pierwszy z brzegu przykład: mój wieloletni przyjaciel, ceniony pisarz i szlachetny człowiek, został opisany przez Joannę Siedlecką, zaufaną depozytariuszkę IPN, jako agent SB o licznych teczkach i pseudonimach. W jej opisaniu roi się od nieprawd, bzdur, absurdów; zmyśliła, błędnie zinterpretowała, a może dokumenty SB są sfałszowane? Pisarz zwraca się do IPN o dostęp do swoich teczek aby wyjaśnić oczywiste dla niego kłamstwa… i od prezesa Kurtyki dostaje odmowę. Obca osoba, dziennikarka, grzebie w tych teczkach i robi z nimi co chce, dokonując na pisarzu egzekucji, a pisarz - zgodnie z prawem! - nie ma prawa się bronić: polska wersja „Procesu” Franza Kafki? „Trojka” NKWD?
Albo maccartyzm czystej wody.
Pani Joanna Siedlecka, dla której „najważniejsza jest prawda”, zajęła się z nadania IPN także moją osobą. Kilka stron druku i kilkadziesiąt kłamstw.
Według Siedleckiej, w 1939 roku wyjechałem z rodzicami do ZSRR. Przekaz czytelny: bolszewicka rodzina wyemigrowała do swoich. W rzeczywistości, w maju 1940 roku, z Choroszczy pod Białymstokiem zostaliśmy wywiezieni na Sybir za odmowę przyjęcia sowieckiego obywatelstwa.
Według Siedleckiej, mój ojciec dosłużył się stopnia pułkownika w I Armii im. T. Kościuszki: komuch, wiadomo. W rzeczywistości, doszedł do Berlina z II Armią pod gen. Berlingiem i dochrapał się stopnia sierżanta.
Według Siedleckiej, już w 1962 roku należałem do PZPR. W rzeczywistości, stało się to 5 lat później.
Według Siedleckiej, w 1951 roku rozpocząłem studia na Wydziale Dziennikarskim UW. W rzeczywistości, nigdy na dziennikarstwie nie studiowałem.
Według Siedleckiej, po studiach dziennikarskich rozpocząłem pracę w „Sztandarze Młodych”. W rzeczywistości, nigdy nie pracowałem w tej gazecie.
Według Siedleckiej, zarekwirowane na Okęciu 13 bezdebitowych książek, które wiozłem z Paryża, po kilku dniach mi zwrócono; na dowód Siedlecka reprodukuje pismo naczelnika wydz. IV dep. III MSW Bieleckiego, który przekazuje rzeczone książki… szefowi Zarządu Zwiadu WOP ppłk. J. Rybkowskiemu.
Według Siedleckiej, byłem esbeckim „opiekunem” krytyka literackiego Tomasza Burka. W rzeczywistości, nie znaliśmy się nawet.
Według Siedleckiej, w 1966 roku donosiłem z Nowego Jorku na Dygata i Minkiewicza. W rzeczywistości, po raz pierwszy w życiu trafiłem do USA w roku 1969. (Tam również miał próbować rozpracowywać prof. Aleksandra Aleksandrowicza „Aliczka” - ten jednak sam powiedział, że to była prowokacja i nie uwierzył, kiedy otrzymał artykuł Siedleckiej - J.S.).
Według Siedleckiej, kablowałem na Karsta i Wirtha, na Juliusza Stroynowskiego i prof. Ludwika Krzyżanowskiego. W rzeczywistości, nigdy z tymi ludźmi się nie zetknąłem. Ani z wieloma innymi, których wymienia Siedlecka, a o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Jest to zaledwie cząstka oczywistych nieprawd zawarta w jej tekście.
To, co się zgadza, zaczerpnięte zostało głównie z moich książek i reportaży. Spisane przez esbeków czy przez Siedlecką? Ta ostatnia nie kryje, że zaglądała do moich wspomnień „W niełasce u Pana Boga” – głownie po to, by poodwracać kota ogonem.
Podobnie jak kilku moich kolegów, „zaszczyconych” przez Joannę Siedlecką, nie wiedziałem – i nie mogłem wiedzieć – że mnie w SB zarejestrowano, obdzielono pseudonimami, pozakładano teczki, wypełniając je „relacjami z rozmów” ze mną, i w końcu wyrejestrowano za „niechęć do współpracy”.
Podobnie jak wiele innych osób publicznych, rozmawiałem z władzami PRL. Rozmowa z przedstawicielami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – tak się legitymowali – nie była niczym sekretnym: zapraszali do kawiarń, traktowali z szacunkiem, nie namawiali na donosicielstwo; interesowały ich raczej nastroje w środowisku, a te nie były tajemnicą. Rozmawiałem z władzami jako wiceprezes warszawskiego oddziału ZLP, jako członek komisji młodzieżowej i zagranicznej. Niekiedy rozmowy bywały nawet pożyteczne: komuś zwracano paszport, zezwalano na wyjazd, przydzielano mieszkanie, zwalniano zatrzymaną w cenzurze książkę.
Służbowa twórczość esbeków była już po za naszym zasięgiem. Sprawozdań z rozmów nie dawano do autoryzacji. Zapewne wpisywano w nie wszechstronną wiedzę, pozyskiwaną głównie przez zawodowych agentów, których w żadnym ze środowisk nie brakowało. Zawodowi agenci byli szczególnie głęboko zakonspirowani, nawet w wewnętrznym obiegu bezpieki. To ich donosy zapewne szły jako nasze. Bo jak inaczej objaśnić fakt, że w moich teczkach znalazły się dane, których w żaden sposób nie mogłem być autorem? A przecież z pewnością nie jestem tu wyjątkiem.
Czy specjaliści w IPN mogą wierzyć na słowo i bez zastrzeżeń esbeckim papierom?
Wiadomo, że ustrojowej transformacji towarzyszyło palenie archiwów przez SB. Argument o braku czasu nie wytrzymuje krytyki – miała SB przez kilka miesięcy do dyspozycji wszystkie palarnie w kraju, a także czas na selekcję. Zostawiła na półkach to, co chciała zostawić. Nie przypadkiem na sławetnej Liście Wildsteina nie znajdujemy nazwisk, które powinny były tam się znaleźć z absolutną pewnością. My na ogół wiedzieliśmy kto w naszym środowisku pracuje dla SB.
Oni mają spokój. Podobnie jak ich prowadzący funkcjonariusze. Najbardziej ochoczo IPN poczyna sobie ze znanymi ludźmi, którym i w tamtych czasach nie brakło kłopotów – z Lechem Wałęsą i Ryszardem Kapuścińskim, z kilkoma biskupami o głośnych nazwiskach, z profesorem Wolszczanem, z Aleksandrem Kwaśniewskim ostatnio.
Bój o prawdę to przedsięwzięcie szlachetne i beznadziejne. Wymaga sterylnie czystych rąk i takich samych intencji. Nim zapadnie wyrok śmierci cywilnej, potencjalnemu skazańcowi trzeba udowodnić winę. Czy dowodem w sprawie może być dokumentacja służby bezpieczeństwa, w dodatku wyselekcjonowana? Dowodem przesądzającym?
Ja na własnym przykładzie mogę bez trudu dowieść wielu esbeckich kłamstw. Mam na to co najmniej kilku żyjących świadków oraz fakty nie do podważenia. A jeśli mogę ja, mogą także inni.
I tu widać, że IPN nie szuka prawdy. Inaczej nie udostępniałby przecież i nie dawał zgody na publikację materiałów nie sprawdzonych do końca, nie przebadanych, bez konfrontacji z oskarżonym. W tej procedurze uczestniczy też osoba pisząca, która świadomie na to się godzi. A delikwent, na którym dokonuje się egzekucji, zgodnie z absurdalnym przepisem nie może zapoznać się z materiałami oskarżenia.
Dopóki tak dziać się będzie, nie wolno nam mówić o Polsce jako państwie prawa.
Zastanawia, skąd owa nieznośna lubość opluskwiania? Z zamiłowania do polowań? Z kaca po nieudanym ustroju, który przez ponad 40 lat większość narodu co najmniej biernie akceptowała, a w czasie stalinowskim, najgorszym, entuzjazmowała się – czy tylko na pokaz? – na pochodach pierwszomajowych? Głupio teraz niektórym? Przybywa więc „legionistów”, jak marszałkowi Piłsudskiemu z każdym rokiem niepodległości. A „legionista”, żeby się uwiarygodnić, potrzebuje wroga, najlepiej takiego, który faktycznie służył w Legionach.
I jak tu przypominać, że za komuny do PZPR należało prawie 3 miliony Polaków, a iks razy tyle pieściło się z władzą w ZSL i SD, w TPP-R, ZBOWiD, w ZMP, Lidze Kobiet i innych przypartyjnych organizacjach? Że wtedy były polityczne kabarety boksujące z cenzurą, a teraz ani cenzury ani kabaretów? Chociaż… cenzura jest; niewidoczna, niepisana, nieprzemakalna. Nie zamówi telewizja scenariuszy u wybitnego pisarza i scenarzysty, autora Klossa, ani nie zatrudni jako reżysera twórcy świetnych seriali dla młodzieży. Niektórych książek próżno szukać w księgarniach. Ani recenzji o nich. O niektórych twórcach po prostu się nie pisze, choćby stworzyli arcydzieło.
Polowaniom z nagonką na wytypowanych przewodzi Instytut Pamięci Narodowej – twór o nazwie dziwacznej i pretensjonalnej, coś jak ministerstwo wzajemnej ufności czy urząd miłości bliźniego – ale ścinający jak gilotyna. Surrealistyczny stop historyka z prokuratorem.
IPN jest powszechnie nielubiany, politycznie tendencyjny, na usługach skrajnej prawicy. Nie będę jednak zaskoczony, gdy nasza opozycyjna skrajna prawica któregoś wygodnego dnia sama znajdzie się na celowniku IPN – bo daj psu palec… I raptem znajdzie się bojownik o prawdę, który będzie próbował dowieść, że sfałszowana lojalka Jarosława Kaczyńskiego wcale nie była do końca sfałszowana, „Telegraf” miał związki z FOZZ, a klasyk marksizmu przywoływany w doktoracie przez jednego z braci nie był wymuszonym kompromisem.
Ponieważ bojownicy o prawdę tylko do czasu umieją służyć politykom. Potem sami chcą władzy.
Aleksander Minkowski
w następnym numerze Pomezaniae ( 215) Janusz Sokołowski napisał:
cyt.;
"W niełasce
W poprzednim numerze "POMEZANIAE" opublikowałem tekst Aleksandra Minkowskiego "Bojownicy o prawdę historyczną. Było to pokłosie walki Aleksandra z "Rzeczypospolitą", która jego prostowanie do artykułu Joanny Siedleckiej okroiła z najważniejszych i zasadniczych stwierdzeń.
Poniżej tekst z Rzeczypospolitej z października 2008 roku, w którym Joanna Siedlecka usiłowała dokonać wyroku na naszym zaprzyjaźnionym Aleksandrze Minkowskim. W tamtej gazecie prawie jej się udało. Przyjaciele nie uwierzyli. Wiedzieli, że to prowokacja.
Janusz Sokołowski"
http://www.pomezaniae.jor.pl/pomez-215.pdf
http://www.rp.pl/artykul/199796.html
odpowiedź pisarza oraz replika Joanny Siedleckiej:
http://www.rp.pl/artykul/229628.html
i dalej:
Pisarz Minkowski zarzuca lustratorce kłamstwo
http://wyborcza.pl/1,87649,6248232,Pisa ... mstwo.html
Poniżej zamieszczam tekst napisany w biuletynie Pomezaniae przez samego Minkowskiego
http://www.pomezaniae.jor.pl/pomez-214.pdf
Bojownicy o prawdę historyczną
Nieznośna lubość opluskwiania
Czy bojownika o prawdę dyskwalifikuje jedna malutka nieprawda? Pojedyncze kłamstwo? Czy usprawiedliwieniem dla niego może być nieuwaga, przeoczenie, błąd? Czy to przekreśla dyskwalifikację?
Nie przekreśla. Mylić się może bojownik o wolność, o sprawiedliwość społeczną, o niepodległość. Dotąd toczy się spór czy nie było błędem Powstanie Warszawskie. Wolno dyskutować czy zwolennicy socjalizmu w Polsce mogli wierzyć, że stoją za sprawiedliwością społeczną; ja uważam, że mogli i że wielu wierzyło. Ale bojownik o prawdę nie może podpierać się fałszem. Łyżka dziegciu i po miodzie.
IPN ma krótką pamięć, która nie sięga nawet czasów okupacji, nie mówiąc już o przedwojennych czasach. Pamięć Narodowa wedle IPN zaczyna się w istocie po roku 1945 i nie dotyczy, na przykład, faszyzmu, nacjonalizmów. Rozpamiętuje tylko komunizm. Sztab IPN wytyczył sobie trzy aktualne kierunki uderzenia: legendy „Solidarności”, Kościół i twórcy za PRL-u. Kościół da sobie radę. Zniszczenie legendarnych postaci „Solidarności” robi miejsce postaciom mniej zasłużonym i bardziej ambitnym. Wykańczanie twórców nie robi miejsca nikomu. Kto zastąpi Ryszarda Kapuścińskiego? Jana Brzechwę? Agnieszkę Osiecką?
Trudno się bez nich obejść. Dziury w kulturze narodowej zatkać się nie da.
Odpowie na to IPN, że prawda jest najważniejsza.
I tą swoją „prawdą” mąci ludziom w głowach, robi im wodę z mózgu. W podatnych na emocje rozpala nienawiść. Swoim ofiarom nie daje szans na obronę.
Pierwszy z brzegu przykład: mój wieloletni przyjaciel, ceniony pisarz i szlachetny człowiek, został opisany przez Joannę Siedlecką, zaufaną depozytariuszkę IPN, jako agent SB o licznych teczkach i pseudonimach. W jej opisaniu roi się od nieprawd, bzdur, absurdów; zmyśliła, błędnie zinterpretowała, a może dokumenty SB są sfałszowane? Pisarz zwraca się do IPN o dostęp do swoich teczek aby wyjaśnić oczywiste dla niego kłamstwa… i od prezesa Kurtyki dostaje odmowę. Obca osoba, dziennikarka, grzebie w tych teczkach i robi z nimi co chce, dokonując na pisarzu egzekucji, a pisarz - zgodnie z prawem! - nie ma prawa się bronić: polska wersja „Procesu” Franza Kafki? „Trojka” NKWD?
Albo maccartyzm czystej wody.
Pani Joanna Siedlecka, dla której „najważniejsza jest prawda”, zajęła się z nadania IPN także moją osobą. Kilka stron druku i kilkadziesiąt kłamstw.
Według Siedleckiej, w 1939 roku wyjechałem z rodzicami do ZSRR. Przekaz czytelny: bolszewicka rodzina wyemigrowała do swoich. W rzeczywistości, w maju 1940 roku, z Choroszczy pod Białymstokiem zostaliśmy wywiezieni na Sybir za odmowę przyjęcia sowieckiego obywatelstwa.
Według Siedleckiej, mój ojciec dosłużył się stopnia pułkownika w I Armii im. T. Kościuszki: komuch, wiadomo. W rzeczywistości, doszedł do Berlina z II Armią pod gen. Berlingiem i dochrapał się stopnia sierżanta.
Według Siedleckiej, już w 1962 roku należałem do PZPR. W rzeczywistości, stało się to 5 lat później.
Według Siedleckiej, w 1951 roku rozpocząłem studia na Wydziale Dziennikarskim UW. W rzeczywistości, nigdy na dziennikarstwie nie studiowałem.
Według Siedleckiej, po studiach dziennikarskich rozpocząłem pracę w „Sztandarze Młodych”. W rzeczywistości, nigdy nie pracowałem w tej gazecie.
Według Siedleckiej, zarekwirowane na Okęciu 13 bezdebitowych książek, które wiozłem z Paryża, po kilku dniach mi zwrócono; na dowód Siedlecka reprodukuje pismo naczelnika wydz. IV dep. III MSW Bieleckiego, który przekazuje rzeczone książki… szefowi Zarządu Zwiadu WOP ppłk. J. Rybkowskiemu.
Według Siedleckiej, byłem esbeckim „opiekunem” krytyka literackiego Tomasza Burka. W rzeczywistości, nie znaliśmy się nawet.
Według Siedleckiej, w 1966 roku donosiłem z Nowego Jorku na Dygata i Minkiewicza. W rzeczywistości, po raz pierwszy w życiu trafiłem do USA w roku 1969. (Tam również miał próbować rozpracowywać prof. Aleksandra Aleksandrowicza „Aliczka” - ten jednak sam powiedział, że to była prowokacja i nie uwierzył, kiedy otrzymał artykuł Siedleckiej - J.S.).
Według Siedleckiej, kablowałem na Karsta i Wirtha, na Juliusza Stroynowskiego i prof. Ludwika Krzyżanowskiego. W rzeczywistości, nigdy z tymi ludźmi się nie zetknąłem. Ani z wieloma innymi, których wymienia Siedlecka, a o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Jest to zaledwie cząstka oczywistych nieprawd zawarta w jej tekście.
To, co się zgadza, zaczerpnięte zostało głównie z moich książek i reportaży. Spisane przez esbeków czy przez Siedlecką? Ta ostatnia nie kryje, że zaglądała do moich wspomnień „W niełasce u Pana Boga” – głownie po to, by poodwracać kota ogonem.
Podobnie jak kilku moich kolegów, „zaszczyconych” przez Joannę Siedlecką, nie wiedziałem – i nie mogłem wiedzieć – że mnie w SB zarejestrowano, obdzielono pseudonimami, pozakładano teczki, wypełniając je „relacjami z rozmów” ze mną, i w końcu wyrejestrowano za „niechęć do współpracy”.
Podobnie jak wiele innych osób publicznych, rozmawiałem z władzami PRL. Rozmowa z przedstawicielami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – tak się legitymowali – nie była niczym sekretnym: zapraszali do kawiarń, traktowali z szacunkiem, nie namawiali na donosicielstwo; interesowały ich raczej nastroje w środowisku, a te nie były tajemnicą. Rozmawiałem z władzami jako wiceprezes warszawskiego oddziału ZLP, jako członek komisji młodzieżowej i zagranicznej. Niekiedy rozmowy bywały nawet pożyteczne: komuś zwracano paszport, zezwalano na wyjazd, przydzielano mieszkanie, zwalniano zatrzymaną w cenzurze książkę.
Służbowa twórczość esbeków była już po za naszym zasięgiem. Sprawozdań z rozmów nie dawano do autoryzacji. Zapewne wpisywano w nie wszechstronną wiedzę, pozyskiwaną głównie przez zawodowych agentów, których w żadnym ze środowisk nie brakowało. Zawodowi agenci byli szczególnie głęboko zakonspirowani, nawet w wewnętrznym obiegu bezpieki. To ich donosy zapewne szły jako nasze. Bo jak inaczej objaśnić fakt, że w moich teczkach znalazły się dane, których w żaden sposób nie mogłem być autorem? A przecież z pewnością nie jestem tu wyjątkiem.
Czy specjaliści w IPN mogą wierzyć na słowo i bez zastrzeżeń esbeckim papierom?
Wiadomo, że ustrojowej transformacji towarzyszyło palenie archiwów przez SB. Argument o braku czasu nie wytrzymuje krytyki – miała SB przez kilka miesięcy do dyspozycji wszystkie palarnie w kraju, a także czas na selekcję. Zostawiła na półkach to, co chciała zostawić. Nie przypadkiem na sławetnej Liście Wildsteina nie znajdujemy nazwisk, które powinny były tam się znaleźć z absolutną pewnością. My na ogół wiedzieliśmy kto w naszym środowisku pracuje dla SB.
Oni mają spokój. Podobnie jak ich prowadzący funkcjonariusze. Najbardziej ochoczo IPN poczyna sobie ze znanymi ludźmi, którym i w tamtych czasach nie brakło kłopotów – z Lechem Wałęsą i Ryszardem Kapuścińskim, z kilkoma biskupami o głośnych nazwiskach, z profesorem Wolszczanem, z Aleksandrem Kwaśniewskim ostatnio.
Bój o prawdę to przedsięwzięcie szlachetne i beznadziejne. Wymaga sterylnie czystych rąk i takich samych intencji. Nim zapadnie wyrok śmierci cywilnej, potencjalnemu skazańcowi trzeba udowodnić winę. Czy dowodem w sprawie może być dokumentacja służby bezpieczeństwa, w dodatku wyselekcjonowana? Dowodem przesądzającym?
Ja na własnym przykładzie mogę bez trudu dowieść wielu esbeckich kłamstw. Mam na to co najmniej kilku żyjących świadków oraz fakty nie do podważenia. A jeśli mogę ja, mogą także inni.
I tu widać, że IPN nie szuka prawdy. Inaczej nie udostępniałby przecież i nie dawał zgody na publikację materiałów nie sprawdzonych do końca, nie przebadanych, bez konfrontacji z oskarżonym. W tej procedurze uczestniczy też osoba pisząca, która świadomie na to się godzi. A delikwent, na którym dokonuje się egzekucji, zgodnie z absurdalnym przepisem nie może zapoznać się z materiałami oskarżenia.
Dopóki tak dziać się będzie, nie wolno nam mówić o Polsce jako państwie prawa.
Zastanawia, skąd owa nieznośna lubość opluskwiania? Z zamiłowania do polowań? Z kaca po nieudanym ustroju, który przez ponad 40 lat większość narodu co najmniej biernie akceptowała, a w czasie stalinowskim, najgorszym, entuzjazmowała się – czy tylko na pokaz? – na pochodach pierwszomajowych? Głupio teraz niektórym? Przybywa więc „legionistów”, jak marszałkowi Piłsudskiemu z każdym rokiem niepodległości. A „legionista”, żeby się uwiarygodnić, potrzebuje wroga, najlepiej takiego, który faktycznie służył w Legionach.
I jak tu przypominać, że za komuny do PZPR należało prawie 3 miliony Polaków, a iks razy tyle pieściło się z władzą w ZSL i SD, w TPP-R, ZBOWiD, w ZMP, Lidze Kobiet i innych przypartyjnych organizacjach? Że wtedy były polityczne kabarety boksujące z cenzurą, a teraz ani cenzury ani kabaretów? Chociaż… cenzura jest; niewidoczna, niepisana, nieprzemakalna. Nie zamówi telewizja scenariuszy u wybitnego pisarza i scenarzysty, autora Klossa, ani nie zatrudni jako reżysera twórcy świetnych seriali dla młodzieży. Niektórych książek próżno szukać w księgarniach. Ani recenzji o nich. O niektórych twórcach po prostu się nie pisze, choćby stworzyli arcydzieło.
Polowaniom z nagonką na wytypowanych przewodzi Instytut Pamięci Narodowej – twór o nazwie dziwacznej i pretensjonalnej, coś jak ministerstwo wzajemnej ufności czy urząd miłości bliźniego – ale ścinający jak gilotyna. Surrealistyczny stop historyka z prokuratorem.
IPN jest powszechnie nielubiany, politycznie tendencyjny, na usługach skrajnej prawicy. Nie będę jednak zaskoczony, gdy nasza opozycyjna skrajna prawica któregoś wygodnego dnia sama znajdzie się na celowniku IPN – bo daj psu palec… I raptem znajdzie się bojownik o prawdę, który będzie próbował dowieść, że sfałszowana lojalka Jarosława Kaczyńskiego wcale nie była do końca sfałszowana, „Telegraf” miał związki z FOZZ, a klasyk marksizmu przywoływany w doktoracie przez jednego z braci nie był wymuszonym kompromisem.
Ponieważ bojownicy o prawdę tylko do czasu umieją służyć politykom. Potem sami chcą władzy.
Aleksander Minkowski
w następnym numerze Pomezaniae ( 215) Janusz Sokołowski napisał:
cyt.;
"W niełasce
W poprzednim numerze "POMEZANIAE" opublikowałem tekst Aleksandra Minkowskiego "Bojownicy o prawdę historyczną. Było to pokłosie walki Aleksandra z "Rzeczypospolitą", która jego prostowanie do artykułu Joanny Siedleckiej okroiła z najważniejszych i zasadniczych stwierdzeń.
Poniżej tekst z Rzeczypospolitej z października 2008 roku, w którym Joanna Siedlecka usiłowała dokonać wyroku na naszym zaprzyjaźnionym Aleksandrze Minkowskim. W tamtej gazecie prawie jej się udało. Przyjaciele nie uwierzyli. Wiedzieli, że to prowokacja.
Janusz Sokołowski"
http://www.pomezaniae.jor.pl/pomez-215.pdf